W dzisiejszym odcinku naszych canneńskich relacji recenzujemy dwie propozycje konkursowe. Daria Sienkiewicz wybrała się na "
Le otto montagne" w reżyserii
Felixa Van Groeningena ("
Mój piękny syn", "
W kręgu miłości") oraz debiutującej za kamerą aktorki
Charlotte Vandermeersch. Natomiast Michał Walkiewicz zobaczył nowy film
Jamesa Graya, jednego ze swoich ulubionych reżyserów – autobiograficzną sagę o dorastaniu w Queens lat 80., "
Armageddon Time".
"Wpływ Księżyca" – recenzja filmu "Armageddon Time", reż. James Gray
Jeśli definiować filozofię autorską przez pryzmat swobody, z jaką kino wsącza pod nasze powieki wspomnienia nieprzeżytych chwil,
James Gray powinien być wymieniany jednym tchem z największymi. A przynajmniej z największymi wśród tych, którzy wrócili w ostatnich latach do zapomnianych krain dzieciństwa – od
Alfonso Cuaróna ("
Roma"), przez
Kennetha Branagha ("
Belfast"), po
Paolo Sorrentino ("
Hand of God"). Jego dorobek rozpada się w mojej pamięci na sceny tylko odrobinę większe od filmów, z których pochodzą: rozpaczliwy, żałosny seks na dachu kamienicy w "
Kochankach"; czułe "Kocham cię", wyszeptane przez skruszonego lekkoducha w stronę brata-policjanta w "
Królach nocy"; lądowanie na księżycu w "
Ad Astra" – niewielki krok dla ludzkości, lecz milowy dla bohatera łaknącego ojcowskiej miłości. W "
Armageddon Time", autobiograficznej opowieści o dorastaniu w Queens lat 80., takich scen jest bez liku.
"Nie bądź poddenerwowany, bądź śmiały" – słyszy od swojego dziadka jedenastoletni Paul (Banks Repeta), który najchętniej zamieniłby Queens na Księżyc i właśnie podpala lont zabawkowej rakiety. To ciekawie skonstruowane zdanie, w którym odwaga przeciwstawiona jest nie tyle strachowi, co szczególnemu rodzajowi egzystencjalnego zagubienia. Paul dorasta w reaganowskiej Ameryce, lecz historia jego "poddenerwowania" ma swoje korzenie w przedwojennej Europie, skąd do USA wyemigrował dziadek chłopca, ukraiński Żyd. Dziadka, chodzącą mieszankę patriarchalnej czułości oraz rozbrajającego sowizdrzalstwa, gra
Anthony Hopkins. Wystarczy mu kilka linijek dialogu i parę spojrzeń, byśmy pojęli, w jaki sposób doświadczenie antysemityzmu ustawiło go na kursie kolizyjnym z białą, republikańską Ameryką. Pamięcią Holokaustu żyje tu zresztą cała rodzina: matka (
Anne Hathaway) rozpychająca się łokciami w strukturach publicznego systemu edukacji; surowy ojciec (
Jeremy Strong), formujący tożsamość syna w oparciu o nieśmiertelną opozycję my – oni; teściowie, pociotki i krewni. Pod zmienionym nazwiskiem Graff wszyscy wspinają się mozolnie po społecznej drabince, zaś Paul walczy o każdy haust powietrza pod buciorami rodziców. Presja jest bezlitosna i wielokierunkowa: choć bohater przyjaźni się z czarnym chłopakiem ze szkolnej ławy, rodzina pcha go w stronę prywatnej szkoły bez podejrzanego "elementu". Mimo iż chce być artystą, a w muzeum Guggenheima roztapia wzrokiem płótna Kandinsky'ego, familia tłucze mu do głowy bajki o sektorze usług jako gwarancji moralnego triumfu i finansowego bezpieczeństwa.
Każda droga wiedzie donikąd, każde schronienie okazuje się tymczasowe. Szybko staje się jasne, że nie jest to bagno, z którego Paul sam wyciągnie się za uszy. A beztroska historia inicjacyjna staje się naraz opowieścią o mozolnym poszukiwaniu punktów oparcia. Bohater lawiruje między rodzicami, dziadkiem, nowymi przyjaciółmi i starym przyjacielem, z kolei
Gray zamienia tę emocjonalną szamotaninę w szlachetną, filmową prozę. Bez ckliwych interludiów, bez nostalgii wygładzającej krawędzie wspomnień, bez fabularnej poduszeczki w postaci "sztuki osładzającej trudy codzienności". Przemądrzały, tchórzliwy i pozujący na małego mędrca Paul nie jest postacią, którą łatwo polubić. Bez trudu można natomiast odnaleźć w jego dzieciństwie pierwiastek uniwersalnego doświadczenia – ten dziwny stan, w którym można jednocześnie coraz więcej i coraz mniej. Nawet miłość do technologicznych cudów kosmicznego wyścigu – coś, co w innym filmie byłoby symbolem marzycielstwa pokonującego społeczne i rasowe bariery – jest u
Graya co najwyżej zwiastunem groźnej i nieodgadnionej przyszłości.
Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie
TUTAJ.
"Melodia mgieł nocnych" – recenzja filmu "Le Otto Montagne", reż. Charlotte Vandersmeerch, Felix Van Groeningen
Są na sali fani
Apichatponga Weerasethakula i
Carlosa Reygadasa? Jeśli są, to mogą spać spokojnie: "
The Eight Mountains" to trzygodzinne, kontemplacyjne kino drogi, które nie bierze jeńców.
Felix Van Groeningen oraz
Charlotte Vandermeersch, tandem w pracy i w życiu, z ogromną dozą czułości i cierpliwości opowiada o sile męskiej przyjaźni, która okazuje się potężniejsza od wszystkich żywiołów natury. Jasne, relacja, która rodzi się wśród epickich górskich scenerii, może przywodzić na myśl kowbojskie love story z "
Tajemnicy Brokeback Mountain" czy idylliczny włoski romans w "
Tamtych dniach, tamtych nocach". Jednak "
The Eight Mountains" to nie kolejna romantyczna historia o zakazanej miłości czy niepohamowanym pożądaniu, a głęboko poruszająca filozoficzna przypowieść o braterstwie. We współczesnym kinie jest ich po prostu za mało.
Główni bohaterowie poznają się jako 12-latkowie w najbardziej niewinnym momencie swojego życia. Pietro wraz z rodzicami przyjeżdża do maleńkiej górskiej wioski, by spędzić lato z dala od miejskiego zgiełku. W zapomnianym przez ludzkość miejscu chłopiec spotyka Bruna, jednego z nielicznych rdzennych mieszkańców alpejskiego miasteczka. Na zboczu gór, uruchamiających automatycznie cały zestaw narracji o metafizyce i melancholii, rodzi się dziecięca przyjaźń na całe życie.
Van Groeningen i
Vandermeersch doskonale wiedzą, że nic w życiu nie trwa wiecznie – dlatego chłopców czekają zupełnie odmienne losy. Pietro zdobędzie wykształcenie w Turynie, a Bruno nastoletnie lata spędzi w wiosce, pracując jako budowniczy i serowar. Twórcy z wielką pieczołowitością śledzą, jak na przestrzeni lat ścieżki bohaterów naprzemiennie krzyżują się i rozchodzą, a najszczęśliwsze wspomnienia z dzieciństwa powracają bardziej żywe niż kiedykolwiek.
Gdy mężczyźni spotykają się po niemal dwóch dekadach, nie mają sobie wiele do powiedzenia. Niepewne spojrzenia i wypełniająca ciszę niezręczność nie trwają jednak długo. Bruno namawia Petra do wspólnej odbudowy górskiego domu, który przez lata popadł w ruinę. Niewielka murowana chatka, którą wznoszą na zboczach gór, staje się dla bohaterów bezpiecznym azylem. Codzienna rutyna kilkumiesięcznej pracy zbliża ich do siebie, zaś budulcem domu staje się ich gorąca przyjaźń – spoiwo znacznie wytrzymalsze od cementu i kamienia, z których, w ramach powracającego fabularnego leitmotivu, Pietro i Bruno tworzą swoje miejsce na Ziemi.
Całą recenzję Darii Sienkiewicz przeczytacie
TUTAJ.